dziecko a mama

Najpierw sobie, potem dziecku

Tytuł nieco kontrowersyjny, bo przecież macierzyństwo to poświęcenie. Dziecko jest najważniejsze. Wszyscy nam to mówią. Czytamy o tym wszędzie. Do trzeciego roku życia nie powinno się rozstawać z matką ani na chwilę – tak twierdzi moja mama. Nie wiem, czy tak było w moim przypadku, bo trochę trudno mi w to uwierzyć. Coś mi jednak w tych poświęceniach matki-Polki nie pasowało.

Na moją Tosię nie mogę narzekać. Nie płacze bez powodu, jest pogodnym i uśmiechniętym dzieckiem. Dni spędzamy razem. Noce też, choć nie śpimy razem w jednym łóżku. Potrafię wstać w środku nocy, bo usłyszałam, że wypadł jej smoczek i nerwowo się kręci (choć wszystko odbywa się w ciszy i Tosia wcale nie płacze).

Czasami siadałam na brzegu łóżka i patrzyłam, jak śpi. Przy okazji sprawdzałam, czy przypadkiem nie nakryje się kołderką, czy prawidłowo oddycha, czy nie ma smoczka odwrotnie, czy nie przekręciła się do góry nogami (co też potrafi), czy nie jest jej za zimno albo za gorąco, czy nie jest za bardzo przykryta albo zbyt odkryta. Jednym słowem marnowałam cenny czas na sen, żeby uspokoić moje lęki i paranoje.

W dzień nie było lepiej. Ładna pogoda – idziemy na spacer. Jak zdążyłam wziąć ze sobą butelkę wody, to miałam co pić. Jak nie, to czekałam na powrót do domu. Jestem głodna? Trudno. Słońce świeci, dziecko musi przebywać na świeżym powietrzu, a dziecko przecież jest najważniejsze. W efekcie obiad jadłam na kolację. Brzuszek pociążowy szybko zaczął znikać, więc byłam z tego powodu zadowolona. Przecież wszystkie kobiety zmagają się z tym po porodzie, a mnie się udało szybko go zgubić. Wkrótce zaczęłam się mieścić w swoje ubrania sprzed ciąży. Super. Nie muszę niczego kupować, mam w czym chodzić i odzyskałam dawną figurę.

W domu jestem na każde zawołanie. Znudziło się leżenie w łóżeczku? Idziemy na rączki. Mata edukacyjna już nie jest atrakcyjna? Idziemy na rączki. Po jedzeniu też na rączki, po kąpieli również. A najlepszy zabawa to taniec przed lustrem z mamą na rączkach. Dobrze, jak mama przy tym jeszcze śpiewa. Uff…. Mój skrzywiony w okolicy lędźwiowej kręgosłup zaczął protestować pod naporem 7-kilogramowej „kruszynki” (a przecież niedawno była taka lekka!).

Bóle pleców dały się we znaki. Nawet samo nachylanie się nad łóżeczkiem powodowało, że nie mogłam szybko i bezboleśnie wrócić do pionu. Tłumaczyłam sobie, że tak przecież musi być, że to tylko dziecko. Inne matki mają kilkoro i jakoś sobie radzą, więc ja z jednym tym bardziej powinnam. A wieczorem, gdy dziecko zaśnie, zabierałam się do pracy. Pranie, prasowanie, zmywarka albo obiad na jutro. W efekcie chodziłam spać po północy i padałam nieprzytomna przykładając głowę do poduszki.

W krótkim czasie, kontynuując tryb życia pod hasłem: dziecko jest najważniejsze, zaczęłam czuć się przemęczona, obolała, bez energii, moja cera stała się ziemista. Schudłam, nie tylko na buzi, źle spałam. Mój ukochany postanowił działać za mnie. Umówił mnie do zaprzyjaźnionego speca od akupunktury, żeby mnie po nakłuwał i uśmierzył ból pleców. Po kilkudniowym oporze (przecież nic mi nie jest, muszę się tylko trochę wyspać!) ustąpiłam i umówiliśmy wizytę. Nastawiłam się, że akupunkturzysta wbije bezboleśnie kilka igieł w strategiczne miejsca i po 10 minutach poczuję się świetnie. Tymczasem zaczął od zadawania niewygodnych pytań.

Czy ból pleców spowodowany jest noszeniem dziecka na rękach? Czy przed ciążą też miałam takie bóle? Czy jadam regularnie? Ile posiłków dziennie zjadam? Czy dziecko mnie budzi w nocy? Cóż…. Tosia je pięć posiłków dziennie, a ja trzy, a czasami tylko dwa. W nocy zwykle śpi, ale ja się budzę i sprawdzam, czy wszystko z nią w porządku. Tak, noszę ją cały czas na rękach, bo budujemy bliskość. Tak, biegnę na każde jej kwęknięcie, choć wcale nie płacze, tylko denerwuje się, że zabawka leży za daleko i trzeba po nią sięgnąć (co jej się doskonale udaje).

Akupunkturzysta zmarszczył brwi i zadał mi pytanie, które kompletnie zbiło nie z tropu: – czy leciała Pani kiedyś samolotem? Odpowiedziałam idiotycznie: – z dzieckiem jeszcze nie. – Ale ja pytam, czy Pani leciała, a nie dziecko. – Oczywiście, wiele razy. – To pewnie pamięta Pani jak przed samym odlotem stewardesa przekazuje instrukcję bezpieczeństwa i jest taki fragment o maskach tlenowych. I jak się zakłada te maski? Spojrzał mi głęboko w oczy. – Najpierw sobie, potem dziecku… – wydukałam. – No właśnie! – rzucił, patrząc mi głęboko w oczy.

To zdanie utkwiło mi w głowie niczym mantra, którą trzeba sobie powtarzać. Spec od akupunktury tym jednym banalnym stwierdzeniem z lotniczej instrukcji otworzył mi oczy. Przecież dziecko potrzebuje matki zdrowej i z energią, a nie zmęczonej, wykończonej i głodnej. Noszenie na rękach to nie ma być konieczność, ale przyjemność.

Lepiej robić to rzadziej, ale bez uszczerbku na własnym zdrowiu. Wyposażona w listę zaleceń do stosowania w domu, przystąpiłam do działania, choć łatwo nie było. Najpierw postanowiłam nie wstawać w nocy. Obudziłam się następnego ranka o 7.00 i zerwałam się z łóżka, żeby zobaczyć, czy Tosia przypadkiem nie poszła sobie gdzieś w środku nocy. Spała spokojnie. Obudziła się 10 minut później i z uśmiechem zaczęła gaworzyć. Mimo słonecznego dnia wróciłyśmy szybciej ze spaceru, żebym mogła zjeść obiad.

Rozłożyłam jej matę, żeby mnie widziała, jak krzątam się w kuchni. Zadziałało. Zaczęłam słuchać, które kwęknięcie jest tylko zniecierpliwieniem, a które to wołanie o pomoc. Na pierwsze specjalnie nie reaguję. Chodzę wcześniej spać. Nie wyciągam naczyń ze zmywarki. Mogą poczekać do rana. Jem porządne posiłki, bo chcę przytyć. Nie zapominam o pielęgnacji skóry. Kremy, balsamy, a nawet maseczki. Gdy Tosia się niecierpliwi, że mnie nie ma w pobliżu, biorę z łazienki kosmetyki i pokazuję jej, jak nakładam balsam do ciała. Mówię, że idę teraz do łazienki zmyć maseczkę, ale potem wrócę i pokażę jej, po co jest tonik i krem do twarzy. Zrozumiała i w milczeniu wróciła na zabawy z żabką. W końcu za kilkanaście lat sama będzie używać kosmetyków.

Podobne wpisy